Dąbrówka Sobocka, Mirosław Sikorski
Półsen
Opis wydarzenia
Obrazy Dąbrówki Sobockiej i Mirka Sikorskiego będą sąsiadować ze sobą na ich wspólnej wystawie w galerii BWA w Kielcach. Autorzy nadali temu pokazowi tytuł Półsen, to hasło – pojęcie i zjawisko – ma połączyć motyw wody dominujący w obrazach jej z przedstawieniami nieba na jego płótnach. Postanawiam, że nie będę wiedział nic ponad to, co zobaczę.
Dlaczego Półsen? Może stąd, że obrazy obojga odnoszą się do nieograniczonych przestrzeni, stanowiących niekiedy tło sennej rzeczywistości, może aby odejść w ten sposób od krępującej nas rzeczywistości realnej? A jednak wolą „półsen” niż „sen”, czy tylko dlatego, że składający się z trzech liter „sen” za szybko się urywa, że słowo „półsen” lepiej brzmi, ma piękny dźwięk, jest bardziej tajemnicze, zachęca do refleksji, co się za nim kryje? W książce właśnie czytanej zatrzymuję się przy zdaniach, które mogą odnosić się do tego stanu: „Ma się wrażenie, jakby treści (…) snów przenikały do stanu jawy. (…) nasuwa się przypuszczenie, że wizje mogą być właśnie takimi przesuniętymi w stan czuwania marzeniami sennymi.”[1]
Płótna jej i jego są pod wieloma względami różne, jej obrazy są zmysłowe, jego mentalne – mówiąc najkrócej, i nie wynika to tylko z faktu, że u niej pojawia się nagie ludzkie ciało w wodzie, a u niego chmury na niebie. Jej sposób tworzenia formy można nazwać spontanicznym, jego – racjonalnym, choć zdaję sobie sprawę, że określenia te są nieprecyzyjne, jednak nie znajduję lepszych. Powracam jeszcze do powieści, z której dwa zdania przed chwilą cytowałem; ten fragment wchodzi w trafną relację z „półsennymi” obrazami Dąbrówki Sobockiej: „Kiedy zamyka się oczy do snu, dusza zwija się w ciele jak kłębek. Osamotnione, pozostawione samemu sobie ciało sprawdza, czy jeszcze istnieje. Wzbudza w sobie wspomnienia, bo każdy wykonany kiedyś gest, każde doznanie zostało przez nie zapamiętane. Ciało ma pamięć absolutną, jego wspomnienia przepadają tylko wtedy, gdy ciało ginie. Bogactwo tych obrazów jest nieskończone. Nie ma takiego zasypiania, które by powtarzało poprzednie. Konfiguracje strzępków wspomnień są niepowtarzalne, bo każdy dzień zmienia ciało. Pamięta ono nie tylko to, co zdarzyło się na zewnątrz: marzenia, wyobrażenia, fantazje i wizje. Ciało nie potrafi oddzielić tego, co jest tu i co jest tam. Wszelkie doznania są jednakowo rzeczywiste.”[2]
Teraz już o samych obrazach – kiedy je oglądałem nie było jeszcze wiadomo, czy wszystkie wejdą do ekspozycji, ale nie ma to tutaj większego znaczenia. Mirek Sikorski przygotował na wystawę jednorodny zespół obrazów, choć malowanych w różnych latach; pomyślałem w pierwszej chwili, że jego przedstawienia chmur należałoby umieścić wysoko pod sufitem, aby oglądający podnosili głowy, jak zapewne czynił to autor szukając na niebie motywów dla swoich płócien. Jednak niespodziewane doznanie zaprzeczyło niebawem takiej myśli. Patrząc na niektóre obrazy odniosłem wrażenie, jakbym znajdował się wysoko, na szczycie niebotycznej góry, a obłoki przepływały dołem, u moich stóp. Takie odczucie powstaje, być może, na skutek braku na płótnach Sikorskiego linii horyzontu; oglądając pejzaże w otwartej przestrzeni, przywykliśmy umieszczać, niejako automatycznie w kadrach naszych spojrzeń, pas ziemi u dołu, choćby najbardziej wąski, jako oparcie dla amorficznych, ruchomych kompozycji chmur. Świadomy bez wątpienia zabieg Sikorskiego, eliminujący ziemski horyzont, sprawia, że tracimy orientację przestrzenną, poczucie gruntu pod nogami, zaczynamy lewitować w powietrzu. Tu warto przypomnieć, że Mirek Sikorski był przez całe lata paralotniarzem, przemieszczał się w powietrzu tuż pod chmurami, jego relacje z niebem bywały nieporównywalne z naszym doświadczeniem nieba z ziemi, nawet jeśli czasami wyglądamy w samolocie na zewnątrz przez małe okienko z grubą szybą.
Przy okazji oglądania tych obrazów można odnieść jeszcze inne wrażenie, iż każde z przedstawień stanowi fragment większej całości; nosimy w sobie przecież zakodowane poczucie bezmiaru nieba nad głową. Malarz musi przystać na takie postrzeganie swoich płócien, ale widzowie po otrząśnięciu się z tego pierwszego doznania, powinni zauważyć, że są to bezbłędnie zakomponowane całości (ze świadomością, że każda taka całość stanowi fragment całości jeszcze rozleglejszej, może nawet nie do ogarnięcia ludzką wyobraźnią. Zawsze fragment[3]).
Najważniejszym obiektem w zestawie Mirka Sikorskiego wydaje się złożony z trzech części, panoramiczny obraz o łącznej długości sześciu metrów (3 x 2 m), przedstawiający burzowe, przedwieczorne chmury w bogatej, trudnej do sprecyzowania tonacji, od granatów, chłodnych błękitów, perłowych szarości, niemal bieli, po ciepłe szarości różowe, błękity i fiolety. Malowany tego lata, specjalnie na obecną wystawę, nie będzie mógł być prawdopodobnie eksponowany w jednej płaszczyźnie, w galerii nie ma chyba tak długiej ściany, malarz brał to od razu pod uwagę. To horyzontalnie rozległa, jednolita formacja dużych cumulusów, z których poszczególne chmury znajdują się w różnych fazach rozwoju – od gromadzenia potężnej energii, przez moment kulminacji, po rozpraszanie zasobów zagęszczonej materii. Na dwóch innych bliźniaczych obrazach malarz pokazuje inną, potężną kłębiastą chmurę w różnych czasowych fazach jej dynamicznego życia. Czujemy się bezradni wobec skali tych przedstawień, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie ich rzeczywistych rozmiarów. Czy obrazy Sikorskiego, tyleż realistyczne co abstrakcyjne, są swoistym „wykładem o chmurach” dla nas współczesnych, niczym biblia pauperum na średniowiecznych freskach, dla nieumiejących czytać?
Obrazy Dąbrówki Sobockiej nie stanowią tak jednorodnego zestawu jak u Mirka Sikorskiego, są tu „baseny” z postacią pływającej nagiej kobiety, kilka innych płócien, które autorka nazywa jednym słowem „woda” oraz dwa, dla których inspiracją była podróż do Indii – nazwijmy je „maskami”; różne motywy, mogące pojawiać się w półsnach artystki, może nawet tam ją nawiedzające? W sennej rzeczywistości unosimy się często w powietrzu, prawo grawitacji przestaje nas dotyczyć, to znów z trudnością poruszamy się po ziemi, z wysiłkiem wyciągamy nogi z bagna, błota.
Kobieca postać siedząca na brzegu basenu, pływająca w basenie na kole, odwraca głowę od patrzących na nią, ledwie zarysowuje się jej profil. Kompozycje niektórych płócien zostały tak pomyślane, że można mieć wątpliwość, czy spoglądamy na wodę w dole, czy raczej patrzymy do góry, gdzie przepływa koło z leżącą w nim kobietą? Czy koło z nagim ciałem unosi się na powierzchni wody czy raczej w powietrzu?
Natomiast płótna malowane na początku tego roku to proste w rozwiązaniach kompozycyjnych bezgraniczne obszary wody, jakby widoki morza, z linią horyzontu (niekiedy odchodzącą nieco od poziomu) blisko górnej krawędzi kadru. Jeden z tych obrazów niemal fosforyzuje chłodnym stalowym błękitem; kiedyś, dawno temu widziałem takie morze, gdy słońce znikło już za horyzontem, ale powierzchnia wody dźwięczała jeszcze jego blaskiem. Drugi, w tonacji zbrudzonych żółcieni, zieleni, brązów, kojarzy się z bezmiarem oleistej mazi, ciągle jeszcze płynnej, falującej, opar nad nią wydaje się trujący – wizja, jak z koszmarnego snu. Na trzecim płótnie, namalowanym pospiesznie, szkicowo, owa płynność przechodzi już w inny stan skupienia, jej spękana powierzchnia pozostaje w zimnym mroku, nad nią zamglona przestrzeń różowieje. Jest jeszcze płótno w niebieskich zieleniach, z nagą męską sylwetką wchodzącą do wody, tyleż żywym człowiekiem, co fantomem. Na innym obrazie, w podobnej gamie barwnej, poruszenie czy zawirowanie wody (zresztą nie tylko tu) przypomina odbicia chmur płynących w górze. Woda, w której przegląda się być może niebo, jest u Dąbrówki Sobockiej dramatycznie ekspresyjna, malowana swobodnie, można powiedzieć – syntetycznie, inaczej niż u Mirka Sikorskiego, który analizuje formy chmur, choć jego malarstwu także nie brak swobody; to swoboda metodyczna – pozwolę sobie na taki kalambur.
No i jeszcze najbardziej tajemnicze z obrazów Sobockiej – „maski”. Na poziomym płótnie cztery oddzielne formy, ni to drewniane, ni to kamienne, zawieszone w przestworzu, niczym chmury Sikorskiego, mogą rzeczywiście przywodzić na myśl egzotyczne maski. Swoimi półprofilami przypominają zarys twarzy kobiety pływającej w kole na obrazach z cyklu „basen”. Kobieta i maski unikają naszego spojrzenia, chcą pozostać anonimowe, nierozpoznane. Ostatni obraz, który tu przywołuję, działa optymistycznie czy nawet radośnie, jak mi się wydaje; na niebieskim tle, raczej nieba niż wody, pojawiają się dwie wyraziste formy, u góry owal – twarz pozbawiona oczu i ust, maska czy naczynie, niżej stół, albo ława na dwóch czarnych nogach – słupach, wychodzących poza dolną krawędź płótna. Ciepłe boczne światło podkreśla wypukłość owalu, który zwraca się do nas swoją świetlistością, koncentruje naszą uwagę, niemal spogląda na nas, choć brak mu oczu, coś próbuje nam przekazać.
O ziemio – wodo! Wszystko inne
Wydaje się nierzeczywiste –
I przez zielone tafle płynne
Przebłyska światło wiekuiste.[4]
Pomyślałem o samoistnym świeceniu materii malarskiej w obrazach Sobockiej, ale obrazy Sikorskiego również posiadają taką moc; to wspólna właściwość płócien obojga artystów. Jest jeszcze inna cecha łącząca ich twórczości – to świetny warsztat malarski. Choć oboje korzystają z pośrednictwa fotografii, z przyjemnością ogląda się ich obrazy także z bliska, gdy wyraziste formy z ich płócien (widzianych z dystansu), zamieniają się w abstrakcyjną strukturę, swobodne pociągnięcia pędzla i sąsiedztwa plam koloru.
Zapewne po to urządzane są takie wystawy jak ta, aby jedna osobowość zarysowała się wyraźnie na tle drugiej; sąsiedztwo obrazów Dąbrówki Sobockiej i Mirka Sikorskiego potwierdza owo oczekiwanie.
Stanisław Zbigniew Kamieński
[1] Olga Tokarczuk, E.E., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005; s. 255
[2] Ibidem, s. 149
[3] Tadeusz Różewicz, tytuł tomu poezji, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996
[4] Jarosław Iwaszkiewicz, Lato 1932, Czytelnik, Warszawa 1980, s. 57
GALERIA
O Autorze
Dąbrówka Sobocka, Mirosław Sikorski
Dąbrówka Sobocka i Mirek Sikorski uczyli się razem w liceum plastycznym – ich nauczycielem był Andrzej Makowski, razem zdawali do krakowskiej ASP na wydział malarstwa, oboje dostali się za pierwszym razem i rozpoczęli studia w pracowni Stanisława Rodzińskiego, z którą powiązana była wówczas pracownia rysunku, prowadzona przez Zbyluta Grzywacza. Grzywacz był dla nich nie mniej ważny niż Rodziński. Mirek Sikorski przeniósł się po dwóch i pół roku studiów do pracowni Jana Szancenbacha, Dąbrówka Sobocka pozostała przy Rodzińskim. Malarskie dyplomy obronili w tym samym czasie, w 1990 roku, oboje przygotowali też aneksy z grafiki warsztatowej w technice wklęsłodruku, ona u Andrzeja Pietscha, on u Mieczysława Wejmana. Jeszcze podczas studiów, razem z kilkoma innymi rówieśnikami z akademii – to był naprawdę świetny rocznik – utworzyli grupę artystyczną Trzy oczy, (która maksymalnie gromadziła 9 osób) i czuli się ze sobą związani do połowy lat 90., a i po rozpadnięciu się tej wspólnoty mieli jeszcze kilka wystaw grupowych, ostatnie w 2008 roku w Miejskiej Galerii Sztuki w Zakopanem i Galerii Turleja w Krakowie i jeszcze dwa lata później w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie. Dąbrówka Sobocka wyjechała za granicę, gdzie mieszka do dziś, Mirek Sikorski został w Polsce, ale zawsze utrzymywali bliskie kontakty; po latach dojrzeli do wspólnej wystawy.